Powstrzymując się od wybuchów entuzjazmu, spowodowanych wizją możliwości zmiany stanu cywilnego na trudniejszy ortograficznie przypadek jeszcze przed procesem reinkarnacji w jakieś egzotyczne zwierze wtaczam się po raz kolejny na ambonę, z której (niczym pewien znany ksiądz prowadzący własną rozgłośnię radiową) wygłoszę serię ogłoszeń duszpasterskich. Dziś, podobnie jak w każdy inny nieparzysty dzień tygodnia, gdzie liczba dni, które minęły od 28 grudnia 2004r. jest podzielna przez pięć, chyba, że jest to czwartek poprzedzający przedostatnią niedzielę miesiąca parzystego (za wyjątkiem tłustego czwartku) lub nieparzystego – o ile pełnia księżyca danego miesiąca wypada w niedzielę lub trzecią sobotę miesiąca roku przestępnego (wyjątek stanowią podzielne przez trzy numery dni kalendarza żydowskiego – reguła nie dotyczy okresu ramadanu), byłem strasznie leniwy i poza uzewnętrznianiem moich bezgranicznych uczuć rozgłaszanych wszędzie wokół nie zrobiłem niczego, co warte byłoby nieujścia Waszej uwadze. Na horyzoncie pojawił się człowiek, który w 90 minut uziemił wszelkie nasze nadzieje odlotu do ciepłych krajów pozostawiając nas w krainie wiecznych mrozów, przeszywającego szpik, ciemnego, gęstego chaosu oraz znienawidzonego przez mieszkańców podziemnego ogniska smrodu palonej siarki. Z pomocą narzędzia nazywanego przez wyzyskiwane ludy “projektem” zapełnił wszystkie nasze wolne chwile zajęciem równie uciążliwym, nieużytecznym i nieskończonym jak syzyfowe turlanie dropsa … a może to był kamień … Roztrzaskany …