Sen


Zachodzące słońce kąpało się w jej delikatnie kręconych włosach. Już sama możliwość rozkoszowania się wspólnym kontemplowaniem uroków tego odwiecznego, systematycznie objawiającego się zjawiska napawała mnie dumą i nieogarnianą radością. Jej bliskość była czymś przyjemnym, czymś co czuło się nie tylko w kościach lecz także w całym ciele i umyśle. Nasz niezmącony dotychczas spokój i entuzjazm z bycia razem z rytmu zaczął wybijać zbierający się na placu, prowizorycznie stworzonej scenie, chór wraz z dyrygentem.

– Podejdźmy bliżej zanim publika się zgromadzi – zaproponowałem – będziemy mieć lepsze miejscówki.

Propozycja była na tyle atrakcyjna, że skłoniła Ją do przemieszczenia się z naszego cichego lokum na skale do trzeciego rzędu, wniesionych przed momentem, krzeseł. Słońce zaszło a mrok ogarnął scenę. Nieliczni artyści, którzy zdołali już się przebrać rozpoczęli rozgrzewkę dając przedsmak dzisiejszego show.

– Widzisz tego faceta z krótką grzywką? – zapytała pokazując palcem jednego z chórzystów. – Ten w brązowym sweterku? – pokiwałem potwierdzająco głową – Kiedyś chodziliśmy razem na zajęcia z plastyki w Wołominie. Teraz śpiewa zawodowo w operze a jego ojciec …
– … zapewne lubi niebieski kolor – uciąłem rozmowę.
– Cześć Aga – syn tajemniczego miłośnika różnych odcieni błękitu zasygnalizował krótko swą obecność w trzecim rzędzie widowni, potwierdzając tożsamość zmechaconym, brązowym sweterkiem. – co słychać?
– Wszystko po staremu. Śpiewasz dziś? – zapytała szukając najwyraźniej tematu do rozmowy.
– Jak widać … a może miała byś ochotę dołączyć do nas? Przynajmniej na rozgrzewce. – błagalne oczy Sweterka zdawały się trzymać kurczowo oczodołów, coby nie wypaść i nie poturlać gdzieś po podłodze w jedynie im znanym kierunku.
– Ja bardzo chętnie … ale mój chłopak …

Ponieważ nie wypadało w tej sytuacji zachować się inaczej rzuciłem tylko pouczenie, że miał to być nasz wspólny wieczór, nasza rocznica i puściłem Ją wolno nie przeczuwając jak wielki kataklizm zbliża się do mnie niczym ptasia grypa do europy. Przez kolejne pół godziny podziwiałem jak moje Słońce wdzięcznie wydobywa z siebie kolejne dźwięki, płynie po pięciolinii, hipnotyzuje gromadzącą się publikę i żyje melodią, którą sama tworzy. Zamroczony tym pięknem przegapiłem moment, gdy schodziła ze sceny. Podobne wrażenie nieobecności sprawiał cały chór, który z desek sceny przeniósł się w nieznane. Publiczność postanowiła pójść śladami gwiazd dzisiejszego wieczoru udając się statecznym krokiem do swych domostw, do kochających współmałżonków, dzieci, garów i przytłaczającej codzienności.

Niespokojna cisza zawisła nad placem, który jeszcze niedawno przepełniony był muzyką. Poczekam jeszcze 10 minut – pomyślałem. Nie trzeba było wielkiego umysłu by przemienić te słowa w czyn, który niestety nie doprowadził mnie do zamierzonego efektu końcowego. Gdzie ona może być? Rozpocząłem poszukiwania od kulis sceny. Pół godziny dokładnego przeczesywania okolicy również pozostały bez rezultatów. Może nie usłyszałem jak dzwoniła – uderzyła mnie myśl. Malutki wyświetlacz telefonu nie był dziś po mojej stronie oznajmiając złowieszcze “brak nieodebranych telefonów”. Czas wykorzystać ostatnie 15 groszy na najważniejszy w moim życiu telefon. Szybko jednak zrozumiałem, że mój telefon nie lubi mnie jeszcze bardziej wykrzykując przez słuchawkę “abonent czasowo niedostępny”. Im dłużej zastanawiałem się co się mogło wydarzyć tym czarniejsze myśli mnie nachodziły. Zadzwonię jeszcze raz

– Halo – usłyszałem w słuchawce głos Sweterka. Moja nadpobudliwość wzięła górę nad resztą uczuć znanych mojemu organizmowi.
– Powiedz Adze, że ma pięć minut na znalezienie mnie. Pięć minut … jestem na placu. – rozłączyłem się. Tysiące kawałków plastiku i elektronicznych części znalazło swój nowy dom na chodniku, pobliskich trawnikach i asfaltowych drogach. Mój telefon zakończył żywot.

Przyznam, że to było najdłuższe pięć minut mojego życia, sekundy nieśmiało przelewały się przez palce. Liczne myśli atakowały mój organizm, tysiące decyzji do podjęcia w tym ta jedna, najważniejsza. Zerknąłem na zegarek, czas na mnie. Zaparkowany koło szczątków mojego telefonu Polonez spełniał wszelkie moje oczekiwania. Miał pedał gazu, marne hamulce, brak kontrolowanej strefy zgniotu a o poduszce powietrznej nie było nawet co marzyć. Kawałki szyby od strony kierowcy szybko dołączyły do bałaganu, który stworzyłem pięć minut temu. Bez trudu zapalił po zwarciu dwóch kabli pod kierownicą. Włączamy się do ruchu. Jedynka. Dwójka. Z bocznej uliczki wybiegła znajoma twarz … machała … blask księżyca muskał jej włosy jednakowo jak dziś wieczorem zachodzące słońce … łzy w oczach … sama … padła na kolanach … brązowy sweterek. Trójka. Czwórka. Latarnia.

Dziś w nocy umarłem po raz pierwszy.


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *