Superbia, abaritia, luxuria, invidia, gula, ira, acedia. Siódmy dzień tygodnia. Siedem godzin próby, którą zgotowała mi Siła Wyższa. Siódme krzesło, tam siedzę i czekam na wyrok od Boga. Siódma rano, podnoszę głowę. Jest znacznie cięższa niż zazwyczaj ale nie jest to winą alkoholu wlanego w siebie dnia poprzedniego. Zaprzątają ją dziesiątki przemyśleń, setki dylematów czekają w koszyczku z napisem 'na dzisiaj’ a tysiące głosów w środku podpowiadają nazwy tępych narzędzi, których wcześniej nikt nie posądziłby o możliwość zadawania bólu.
Wczoraj był wielki dzień. Jedna z moich najlepszych przyjaciółek przed ołtarzem swego malutkiego kościółka w Wesołej w obecności świadków przysięgła miłość, wierność i uczciwość małżeńską mężczyźnie swojego życia. Trzy zgrzewki ryżu sypnięte na szczęście i limuzyna rusza do hotelu na wesele. Młodą parę wita gromkie 'sto lat’, chleb, sól oraz świeżo zmrożony szampan. Brzęk dwóch tłuczonych kieliszków i goście strzelają salwą okrzyków radości. To w co wielu jeszcze długo nie będzie mogło uwierzyć a ja przyjąłem ze stoickim spokojem stało się faktem. Wesele czas zacząć.
Dwa – zupełnie odmienne – równoległe światy, nieświadome niebezpieczeństwa jakie stwarza ich współistnienie w jednym czasie i miejscu postanowiły spotkać się po latach przy kawce, obgadać starych znajomych, przegryźć wszystko krakersami i przy okazji wywołać kilka kataklizmów. Następujące tej nocy po sobie siedem grzechów głównych postanowiło skorzystać z google maps i z jego pomocą zaprowadzić mnie nad najgłębszą przepaść znaną człowiekowi by, w kulminacyjnym momencie przebudzenia się rano, szturchnąć delikatnie w ramię, zerknąć w dół na spadające bezwładnie ciało i spytać z ironią gdzie się tak spieszę.
Obudziłem się widząc całe wesele po raz drugi a całkowity brak kaca czy choćby uczucia suszenia pozwolił jeszcze donośniej zapłakać nad samym sobą. Spadając w dół moje ubranie musiało zaczepić się o jakiś wystający kawałek drzewa, tkwię teraz w całkowitej ciemności. Mały biały punkt na samej górze jest miejscem gdzie kiedyś żyło się tak łatwo, tak swobodnie. Znikąd ratunku. Można już tylko puścić się gałęzi, machając kończynami wymieszać resztki powietrza i liczyć na to, że w tej mojej przepaści znajdzie się dno, o które można będzie się roztrzaskać i zatrzymać spadanie. Pycha, chciwość, nieczystość, zazdrość, nieumiarkowanie, gniew i lenistwo. Siedem.