Istnieją dwie szkoły pisania podwójnych recenzji : Otwocka i Falenicka. Pierwsza z nich przewiduje porównanie dwóch filmów, książek czy wystaw poprzez zachodzące między nimi podobieństwa. Ich cechy szczególne powielają się lub – przynajmniej – zazębiają tworząc spójną całość recenzji. Często oba opisywane podmioty przedstawiają zbliżony poziom. Zważając na charakter ostatniej recenzji tą – dla odmiany – postaram się utrzymać w stylu Falenickim.
Będąc niedawno w kinie spostrzegłem, że kręcenie horrorów jest równie proste jak nasze autostrady. Posługując się tą wyrafinowaną analogią dochodzę do wniosku : prawdziwych autostrad u nas, praktycznie, nie ma; nieliczne fragmenty przemianowano na drogi szybkiego ruchu a te, które przetrwały z wielkim trudem trzymają poziom. Takim tworem do niedawna był współczesny, kinowy horror. Zombie śpiewające piosnki harcerskie, całe zastępy truposzy pałętających się po mieście, obce ciała wysuwające się z mroku i opadające niespodziewanie na barkach bohaterów, krwiożercze hordy ogórków konserwowych napadających na – bogu ducha winnych – rolników. Z dużą dawką nadziei patrzyłem na twór, któremu na imię “Siła strachu”.
“Siła strachu” przedstawia historię rodziny rozbitej przez mamę – samobójczynię. Już teraz rozbiję wszelką nadzieję na udane kino miłośnikom niespodzianek. Poza litrami krwi i jednym nieoczekiwanym zwrotem akcji (tak, zgadza się – jest tylko jeden w całym filmie) nie doczekacie się niczego godnego uwagi. Film jest do znudzenia liniowy – tatuś, wraz z przerażoną śmiercią mamy córeczką wyjeżdża na wieś, gdzie zaczynają się kłopoty w postaci jej wyimaginowanego przyjaciela – Charliego. Potem leje się już tylko krew a mocnych wrażeń widzowi mają dostarczyć liczne sceny w stylu niespodziewanie pojawiających się ludzkich kończyn na ekranie (ponieważ Charlie jest wyimaginowany nawet te kończyny musimy sobie sami wyobrazić) oraz denerwujące rzępolenie orkiestry. Czego można żałować po obejrzeniu filmu? Zmarnowanego czasu na seans, pieniędzy za bilet i talentu Roberta de Niro. Po takiej dawce strachu człowiek boi się pójść na kolejny horror by nie dać się zrobić w balona za kolejne 16 złotych.
Nie wiem co skłoniło mnie do skuszenia się na “Constantine”. Czy była to moja skłonność do sprawdzenia czy Neo może się podnieść po kolejnej już części 'macierzy’? A może czyste zamiłowanie do odnalezienia we współczesnej sztuce klasyka na miarę “Ptaków” (1963r.) albo “Nosferatu” (1922r.)? “Constantine” okazał się być horrorem dość specyficznym, zbliżonym w koncepcji do innego wybitnego dzieła – “Szóstego zmysłu”. Nie jest więc to takie prymitywne straszenie lecz wyrafinowane budowanie klimatu grozy osnute wokół ciekawej fabuły. Akcja filmu jest zbyt trudna do opowiedzenia i zbyt ciekawa by ją zdradzić. Broni się również oryginalnością zakrawającą o “Matrixa”. W postać głównego bohatera – Constantine – wciela się oczywiście Keanu Reeves, zgrabnie kopcący jednego papierosa po drugim. Filmowi udało się uratować beznadziejną sytuację tegorocznego, kulturowego dna wakacyjnego. Niestety, z mojego punktu widzenia, nie zyskał miana kultowego przeboju kina straszonego muskając jedynie jego przedsionek. Ode mnie mogę jeszcze dodać 8/10, co stawia go w ścisłej czołówce oglądanych moimi oczami nowości.
Zapomnianej w poprzednich akapitach “Sile strachu” bez większych krępacji stawiam dwóję co w 10-stopniowej skali powinno produkcję hollywoodzką zaboleć. W skrócie 2/10. W najbliższym czasie postaram się o recenzję “Team America” … zgadza się – pojedynczą recenzję.